Pokolenie JP II. Tak nas nazwano…
Dzieci z czasów upadku komuny, które wystawały w kolejkach po chleb. To właśnie my ! 40-sto latkowie, próbujący nauczyć własne dzieci życia, ale czy sami potrafimy mądrze wybierać ?
Dorastaliśmy w czasach kiedy to sklepów było mało, a w nich były głównie „Panie Sklepowe”, królowe tego przybytku, co to krzątając się między pustymi półkami dzieliły i rządziły ile komu można sprzedać kawy, chleba, cukru, kiełbasy… i to byłoby na tyle. A przepraszam, jeszcze podobno ocet był, ale ja nie pamiętam, moja uwaga skupiała się na tym, żeby mnie z kolejki nie wypchnięto. Kiedy to opowiadamy dzieciom, to nie wierzą ! Nie chcą uwierzyć, że w tamtych czasach rodzic posyłając swą pociechę do sklepu, miał gwarancję, że za resztę nie kupi choćby i maleńkiej paczuszki chipsów, gumy do żucia, że o słodkich napojach, cukierkach i batonach nie wspomnę.
Teraz zaczynam sobie uświadamiać, że brak towaru w sklepach sprzyjał naszemu zdrowiu. Jako dzieci byliśmy szczupli ! Na klasę dwudziestoosobową przypadał tylko jeden gruby, zwykle ten, co w kolejce nie musiał stać, bo tata kucharzył w stołówce przyzakładowej. Kuchnia była wtedy prosta, a właściwie „zdobyczna”, mamy i babcie musiały wykazać się kreatywnością, przecież nigdy nie wiedziały co do sklepu "rzucą”. A „rzucali” raczej w mieście, bo na wsi towar nawet z zaplecza nie wychodził, dlatego trzeba było mieć dwa worki mąki (pszenną i żytnią) na strychu, pół piwnicy ziemniaków, porządny zapas przetworów, no i świnię w chlewiku.
Teraz zaczynam sobie uświadamiać, że brak towaru w sklepach sprzyjał naszemu zdrowiu. Jako dzieci byliśmy szczupli ! Na klasę dwudziestoosobową przypadał tylko jeden gruby, zwykle ten, co w kolejce nie musiał stać, bo tata kucharzył w stołówce przyzakładowej. Kuchnia była wtedy prosta, a właściwie „zdobyczna”, mamy i babcie musiały wykazać się kreatywnością, przecież nigdy nie wiedziały co do sklepu "rzucą”. A „rzucali” raczej w mieście, bo na wsi towar nawet z zaplecza nie wychodził, dlatego trzeba było mieć dwa worki mąki (pszenną i żytnią) na strychu, pół piwnicy ziemniaków, porządny zapas przetworów, no i świnię w chlewiku.
Dzieci w domu trudno było znaleźć, mało kto miał w domu telewizor, zresztą i tak poza „ Telerankiem” nadawanym w wakacje, nie było nic dla nas do obejrzenia. Latem dzieciaki krążyły po okolicy objadając papierówki i gruszki prosto z drzewa, marchewki wycierane o bluzkę, pszenicę prosto z kłosa, a i jagody prosto z krzaka. Co odważniejsi pili nawet wodę z rzeki ! Zimą z okolicznych górek wracała dzieciarnia z rękawiczkami przymarzniętymi do rąk, gilami co się nie mieściły na rękawach oraz zamarzniętych na kość skarpetkach. Jak to możliwe, że my żyjemy… ?!
Niestety nasza historia potoczyła się smutnym torem. Nastały lepsze czasy ! W sklepach jest wszystko. A my się tym zachłysnęliśmy. Ze szczęściem w oczach, przeglądamy gazetki promocyjne w poszukiwaniu okazji, by potem taszczyć do domu ciężkie siaty pełne spulchniaczy, wypełniaczy, cukru, konserwantów, sztucznych dodatków smakowych, syropów glukozowo-fruktozowych i innych przetworzonych na wskroś śmieciowych produktów niespożywczych. A kiedy już to wszystko zjemy, to rejestrujemy się do poradni, w których pracują „lodzy” ( gastrolodzy, kardiolodzy, laryngolodzy). A tam... otrzymujemy termin za pół roku i jedząc sobie w najlepsze czekamy, aż „log” przepisze jakąś tabletkę. Ile my tak pożyjemy… ?
Na szczęście, jeszcze pamiętamy tamte smaki i zapachy, zatem jest dla nas ratunek ! Trzeba tylko się wysilić, wymieniać pomysłami, wzajemnie inspirować, żeby i nasze dzieci miały szansę poznać prawdziwie jedzenie i się w nim rozsmakować ! Życzę wam i sobie wytrwałości !
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz